Kibel na Mazurach: polska specjalność
Cywilizowany kraj poznajemy po kiblu. Co czeka na żeglarza na Mazurach? – Proszę bardzo!
Na niewielu noclegach „na dziko” - krzaki, ścieżki i polanki wokół miejsca do cumowania są zaminowane. Ani gminy ani zarządca wód nie postarał się w XXI wieku o najprostsze ubikacje.
Druga w nocy w porcie Keja w Węgorzewie. Skrzat pyta mnie, gdzie może „siku”. Mówię mu, że stoimy w marinie i głupio by było robić wiochę jak nasz sąsiad i zakłócać nocną ciszę ordynarnym sikaniem z pokładu do basenu portowego. Niemrawo wypełzam z koi i półprzytomny prowadzę malucha do WC. Tam pani szaletowa kategorycznie zakazuje dziecku skorzystania z toalety twierdząc „nie ma płacenia – nie ma wchodzenia”. To ja obudzony w środku nocy zapomniałem wychodząc z jachtu wsunąć do kieszeni dwa zeta. Skutek: wokół mariny pole minowe i jeden wielki urynał. Korzystają z niego Ci, którzy nie zdążyli wrócić na łódkę po dwa zeta (pani z Mariny Keja nie wierzy ojcu dziecka, że zaraz przyniesie te dwa złote, byle tylko wpuściła malca w pilnej potrzebie) ale też ci, którzy nie chcą wydawać dwóch złotych za chwilę wytchnienia.
Rozwiązanie problemu toalet wydaje się być proste: podwyższyć w marinach nieznacznie opłaty za cumowanie i udostępnić toalety bez przeszkód: w marinach przestanie rozprzestrzeniać się odór z okolicznych krzaków i wszyscy żeglarze będą zadowoleni. Kwestia noclegów na dziko: ponieważ minęły czasy saperek i morale żeglarzy spadły (wiele lat temu, gdy miałem kilka lat, oberwałem w tyłek od wujka za to, że chciałem pójść „do lasu” bez saperki), nie pozostaje nic innego, jak tylko wprowadzić albo zakaz cumowania na dziko, albo (rozwiązanie lepsze) zorganizować w tych niewielu już miejscach toalety prowadzone przez gminy.