Listopadowy rejs po Bałtyku
Obiecałem w domu, że ostatniego dnia rejsu zadzwonię o poranku, gdy po kilku dniach spędzonych na morzu wrócę na Zatokę Gdańską. Gdy o poranku mój roczny syn zaczął chodzić po domu i szukając mnie mówiąc "tata pa pa" dawał do zrozumienia, że z tatą coś nie tak, w domu wybuchła prawdziwa panika. Moja kobieta zaczęła obdzwaniać wszystkie firmy, które organizują rejsy po Bałtyku. Pytała, o załogę, która popłynęła żaglówką na duński Bornholm i miała wrócić rano,a słuch po niej zaginął. Słyszała przez bite dwie godziny: "Proszę Panią, teraz nikt po Bałtyku nie żegluje". "Ostatni rejs organizowaliśmy we wrześniu". "Widziała Pani meteo? - Od dwóch dni na Bałtyku jest morderczy sztorm! Nikt teraz tam nie żegluje". "W listopadzie po Bałtyku pływają tylko samobójcy i świry".
Przyznaję: W listopadzie po Bałtyku pływają wykolejeńcy: Młodociany zdegenerowany alkoholik, jego kilka lat starszy nauczyciel żeglowania po spokojnych jeziorkach Mazur, zblazowany nicniekumajacy prawnik ze Śląska, któremu Bałtyk zimą pomylił się z Chorwacją latem, dwa leśne ludy (kolega Mariusz i ja) i ... . No własnie: Nie poznałem jeszcze "normalnego", "tradycyjnego" żeglarza, który uprawia ten sport z pasją. Nie wiem do dzisiaj, dlaczego Artur - oczytany gość, doświadczony żeglarz, wybrał Bałtyk. Kocha swoją pasję, choć jest szara, mokra, zimna i wilgotna. Żegluje ze spokojem. Dzieli się chętnie swoją ogromną wiedzą. Uczy. Tłumaczy. Daje zadania.
W tej bałtyckiej szarości, otchłani morza, przenikliwym wietrze, fali rozwalającej się o jacht i o twarze załogi, można odnaleźć piękno i spokój. - W maleńkim porcie na Bornholmie, gdzie o tej porze roku wszystko jest pozamykane na cztery spusty. Gdzie ludzie siedzący w jedynej knajpce wygladają przez wilekiej okna na dziwnych ludzi w sztormiakach, którzy zeszli z jachtu, by przycumować go do kei. W tejże knajpce, gdy nazajutrz na stoliku pojawi sie jedyna serwowana potrawa - okrutnie słony smażony śledź z cebulką, a w szklaneczce żółtawy lekki cydr. Prawdziwe delicje. Bo podane w ciepłym jasnym pomieszczeniu przez usmiechnietą (jedyną ładną na Bornholmie?) kobietę.
Nocna wachta na listopadowym rejsie po Bałtyku to tak jak wędrówka po wysokich górach. - Samemu zmagasz się z żywiołem, z otchłanią. Z choroba morską. Nic nie widać. Sam na bezkresie. Tyle myśli kołacze się po głowie. Medytacja. Modlitwa. Rozmowa z Bogiem. Po tygodniu zimna, nieprzespanych nocy, wilgoci następuje zdziwienie: Akumulatory naładowane! Plan na najbliższe tygodnie ułożony. Możemy wracać do rzeczywistości. Do bliskich.
Po wielu godzinach spędzonych na morzu przestaję funkcnonować w oparciu o podział doby na aktywny dzień i noc, podczss której trzeba wypocząć. Wachta trwa trzy godziny. Są to trzy godziny w zimnie, na wietrze, w przenikliwej wilgoci. Jak Bóg da ładną pogodę, tylko księżyc wysłuchuje moich rozmyslań. Potem cztery i pół godziny snu w wilgotnym spiworze i znowu trzeba się wbić w sztywny sztormiak, ubrac dwie czapki, grube rekawice, szelki i stawić czoła żywiołowi.
Strach. Od czasu katastrofy, z której kilka lat temu cudem ocalałem, boję się wody. Boję się fali. Przełamuję słabość, siedząc w kokpicie i przyjmując bałtycki sztorm na rufę jachtu i na własne plecy. Radio Gdynia co kilka godzin podaje bezduszną informację: "Ostrzeżenie przed sztormem na Bałtyku. 9 w skali baufforta." Czy zdążymy przed nawałnicą? Wszak jeszcze 30 mil do portu. Trzy godziny przed Bornholmem dopada nas wietrzysko. Fale powodują, że trudno utrzymać kierunek żeglowaia. Z trudem trafiamy między główki portu, cumujemy jacht i ... przez cztery godziny grzejemy się goracą herbatą.