Szkółka żeglarska
Podczas całego rejsu mogliśmy obserwować, jak w dzisiejszych czasach wygląda szkolenie żeglarskie. Gdy dwadzieścia pięć lat temu robiłem patent żeglarza jachtowego i kilka lat później sternika jachtowego, pojechałem na trzytygodniowy obóz harcerski. Codziennie o 5.00 była pobudka, apel, plan dnia. Następnie śniadanie, prace szkutnicze, wykłady. Zanim wsiedliśmy do żaglówek, codziennie trzeba było przepłynąć kilkaset metrów wpław, przewiosłować omegą przez całe jezioro. Po obiedzie była intensywna manewrówka, podchodzenie do kei na żaglach „na jajo”, przewracanie i stawianie łódki na środku jeziora. A na koniec trudny egzamin, który zdało niewielu. Teraz się wszystko pozmieniało. Zapracowani rodzice wysyłają swoje nastoletnie córki na tygodniowy rejs po Mazurach, z którego młodzież wraca z licznymi wspomnieniami z dyskotek, z libacji na kei, z zabaw w kojach i z … patentem. W Sztynorcie byliśmy świadkami kursu teoretycznego. Trwał około 25 minut. Wszyscy uczestnicy z browarem w ręku. Instruktor puścił krótki filmik, opowiedział swoje dwie historie mrożące krew w żyłach i na koniec powiedział, że na pytania będzie chętnie odpowiadał do białego rana w … tawernie. Mamy już z kolegą fajny pomysł na biznes: szkoła żeglarska dla dziewczyn. Jest nas dwóch, na każdym jachcie, instruktor, czyli Mariusz lub Tomek i pięć załogantek. Po tygodniu można każdy certyfikat i patent wystawić. Takich gości na Mazurach widzieliśmy z dwudziestu. Charakterystyczne było to, że rejsy nie były nigdy koedukacyjne, nie licząc skippera. Jakiś fundamentalny błąd popełnialiśmy w wyborze biznesu, który prowadzimy. Pora to zmienić.
Sierpień 2015